Andrzej Mathiasz
Zapiski Dobrego Łotra
© galimathiasz 2012
Zapisek I
Jak Pan Bóg postanowił stworzyć Łotra, czyli piszącego te słowa, z krwi i kości.
Pewnego razu, dawno temu... i tak dalej, jednym słowem na początku Świata, Pan Bóg poczuł ni stąd ni zowąd straszliwą pustkę. Zaraz potem, jeśli tak można powiedzieć biorąc pod uwagę fakt, iż czas przecież wtedy nie istniał, ogarnęła go jeszcze bardziej straszliwa od pustki nuda. Tak straszliwa, iż z tej straszliwie dojmującej nudy postanowił stworzyć sobie Łotra.
Bo co mu z tego wszystkiego, skoro i tak nie ma do kogo gęby otworzyć? Przecież, ileż można przemawiać do drzewa, skały lub, nie ubliżając nikomu, takiego dajmy na to osła? Strzępić sobie język całkiem nadaremnie, albo tylko po to, by w odpowiedzi wysłuchiwać szelestu liści co owszem miłe, ale na krótką metę? Albo w najlepszym przypadku jakiś niezrozumiałych chrząkań, pisków bądź ryków?
Co prawda byli jeszcze Aniołowie! Ale cóż ciekawego można usłyszeć od danego Anioła, skoro jego mowa, to wyłącznie „tak tak” i „nie nie”? A właściwie samo „tak tak”! Bo któryż Anioł ośmieliłby się powiedzieć Jemu „nie nie”? Szczególnie po tym, co uczynił przykładnie z Lucyferem?
Poza tym, co nie mniej istotne, z Aniołami Bóg porozumiewał się przecież bez słów, duchowo, czy też naukowo mówiąc,
O „otwieraniu gęby” nie mogłoby więc być mowy, a przecież wiadomo, że organ nieużywany obumiera!
Stąd właśnie ta myśl, by zrobić sobie Łotra. Ten pomysł tak się Jemu to znaczy Bogu, spodobał, iż postanowił nie zwlekać tylko od razu wcielić go w życie.
Tak między nami, Łotr wcale nie miał być Łotrem. Miał być zwykłym, prostodusznym i bogobojnym człowiekiem. Skoro jednak wyszło jak wyszło, to potem trzeba już było robić dobrą minę do złej gry i twierdzić, że tak miało być od początku... Czyli, że Łotr od razu miał być Łotrem. Zresztą, poza wszystkim innym, któż przy Nim nie jest Łotrem? Przynajmniej według oficjalnej wersji.
Do stworzenia Łotra potrzebne było Bogu tworzywo, czyli substancja, to jest jakaś materia. Nawet On, jak Salomon, z próżnego nie naleje, czyli nie może zrobić „czegoś” z „niczego”.
A ponieważ był właśnie w połowie wielkiego, krwistego befsztyka (oczywiście nie z uboju bożego stworzenia, ale z genetycznej hodowli organów na pewnej farmie, przeznaczonych do
Nie bez żalu odjął sobie od ust kolację, czyli wyżej wspomniany befsztyk, i ochoczo zabrał się do roboty. W ruch poszedł nóż z ostrymi ząbkami, tasak i tłuczek do mięsa. Wkrótce cały Raj wypełnił się odgłosami jakby żywcem wyjętymi z jakiejś rzeźni. Zachrupotało, zaciamkało, zazgrzytało i porobiło takie specyficzne i trudne do oddania: „plask”, „plask”.
Po chwili, można tak zupełnie śmiało powiedzieć, mimo, iż czas wtedy jeszcze nie istniał, bo przecież nikt nie wie ile tak naprawdę trwa chwila, Łotr był gotowy!
Tworząc Łotra, Pan Bóg wziął za wzór to, co uważał za kwintesencję piękna, dobra i mądrości.., czyli siebie! Ponieważ jednak wzorował się na wszystkich trzech swoich Osobach równocześnie, Łotr, czyli-czas najwyższy odkryć tu tajemnicę, że chodzi właśnie o piszącego te słowa-jako całość wizualnie nie przypominał niczego, co wcześniej pojawiło się na tym świecie, włącznie z nim samym, czyli Stwórcą.
Tylko ten, kto zajmuje się twórczością wie, jak trudno stworzyć coś całkiem nowego i oryginalnego. A Jemu ta sztuka się udała, oj udała!
Zapisek II
Jak pierwszy raz ujrzałem się na własne oczy. Następnie jakie wrażenie na sobie zrobiłem i co z tego wynikło dla mnie i dla świata.
Nie ma nic radośniejszego, niż możliwość podzielenia się swoją radością z kimś innym. I nie ma nic piękniejszego, niż usłyszeć ze strony tego innego pełnych podziwu cmokań i pełnych uznania pomrukiwań. No i ujrzeć jak kręci z podziwu głową,
Wracając do rzeczy. Natychmiast po akcie kreacji, Pan Bóg przystawił mi pod oczy lustro, abym i ja mógł podziwiać i chwalić dzieło boże.
- Kurwa! - wyrwało mi się na całe gardło.
„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga”.
Nie pamiętam kto to powiedział i skąd ja to znam. Ale jeśli rzeczywiście ktoś to powiedział czy napisał, a nie, że mi się przyśniło, to jest to pic na wodę fotomontaż, banialuki i kicior dożywotni razem wzięte!
Bo po pierwsze, na początku było ciało, a dopiero potem słowo! A po drugie, to słowo nie było Bogiem i nie było u Boga! Bo On, co wykazałem już wcześniej, nie miał do kogo gęby otworzyć i vice wersa. To dlatego postanowił sobie stworzyć mnie! Żeby mieć do kogo gębę otworzyć i żeby ktoś otworzył gębę do Niego. I nie zawiódł się:
- Kurwa!
Bo oto przed moimi oczami stała dziwaczna kreatura. Całkiem nagusieńka, jak ją Pan Bóg stworzył. Swoją zupełnie żywą, ale całkowicie oddzieloną od ciała głowę trzymała w ręce. Ponadto charakteryzowała się tym, iż posiadała zarówno obfity (miseczka H) biust, rozciągnięty dodatkowo na skutek działania siły ciążenia, jak i imponujące męskie przyrodzenie w rozmiarze XXL.
- Ja?! To mam być Ja?! Przecież to...Chaos! - wykrzyknąłem głośno, ledwo opanowując odruch wymiotny - To się nie trzyma zupełnie kupy! O, tu coś wisi... - wolną ręką trąciłem galaretowaty cycek, a zaraz potem wskazującym palcem dźgnąłem zwisające smutno przyrodzenie, które zadyndało horyzontalnie - I tu coś wisi. To Picasso jakiś ma być, czy jak?!
Oba wprawione wahadłowy ruch płciowe
Gdybym wtedy wiedział, co tak naprawdę posiadłem, jaki skarb! W jakie dobra w swojej niezmierzonej i niezamierzonej mądrości tak hojnie wyposażył mnie na samym początku Stwórca! Gdybym przeczuł, jakie dzięki temu otwierają się przede mną możliwości, trzy razy ugryzłbym się w język, zanim zacząłbym grymasić!
Zamiast wybrzydzać, powinienem był od razu zorganizować „coming out” w blasku fleszy i pokazać się w całej swej podwójnej obfitości i urodzajnej okazałości. Na prawo i lewo opowiadałbym jak ja „to” robię i że jestem samowystarczalny w „tym” temacie, bo mogę „to” robić sam ze sobą, co zresztą od razu zaprezentowałbym na wizji w stereo i kolorze, a ostatnio nawet
i w 3D, a może i od razu w 5D z deszczykiem w pakiecie! A niech zazdroszczą cieniasy!
Więcej, poniósłbym dalej tę ideę i stanął w pierwszym szeregu do boju o równe prawa dla społecznej mniejszości, w skrócie społeczności, PPMDA, czyli Posiadaczy Podwójnych, Męsko-Damskich Atrybutów...
Wziąłbym też udział w kilku paradach, koniecznie głównymi ulicami miasta, prezentując wszem i wobec swoją „osobowość” w całej okazałości na wysokiej platformie, żeby lepiej było widać. W końcu napisałbym książkę i wystartowałbym w wyborach z listy jakiś zielonych, różowych, czy tęczowych.
To wszystko oczywiście w przerwach pomiędzy udzielaniem wywiadów i pozowaniem do zdjęć na okładki kolorowych tabloidów. Założę się, że już wkrótce zarówno posiadacze jedynie męskich, jak i właściciele wyłącznie damskich narządów poczuliby się wielce przez Stwórcę pokrzywdzeni. Zaczęliby zakładać biustonosze, albo wypychaliby sobie skarpetami
Taaaa... gdybym wiedział... No ale skąd ja mogłem wtedy to wszystko wiedzieć? Przecież ciężko się myśli z mózgiem na wysokości przyrodzenia i to niezależnie, męskiego czy żeńskiego.
Wlepiałem więc bezmyślnie gały w to całe wypukłowklęsłe intymne oprzyrządowanie, gdy tymczasem Pan Bóg, urażony najwyraźniej przyrównaniem Go do jakiegoś tam Picassa, a może po prostu jedynie zdopingowany moimi krytycznymi uwagami, zakasał rękawy poplamionej krwią tuniki i bez słowa zabrał się do dzieła.
Świat z powrotem wypełnił się odgłosami tłuczenia, piłowania i rąbania mięsa, jednym słowem zwyczajowymi odgłosami kreacji, czyli mozolnej, twórczej pracy.
- Ojojoj! - wydzierałem się na całe gardło, gdyż to stwarzanie piekielnie bolało.
Bo męki Stwórcy są niczym w zestawieniu z mękami stworzenia. No, ale niestety stwarzane obiekty głosu nie mają.
- Ałć! Ajajaj! Ałaj! - wrzeszczałem wniebogłosy, a aniołowie zasłaniali sobie uszy.
Chóry, które przygotowywały się do akademii z okazji kolejnej którejś tam rocznicy stworzenia świata, przestały ćwiczyć. Byli też i tacy w Niebie, co, oczywiście gdy nikt ich nie widział, kiwali znacząco głowami i pukali się w czoło. Nie można tego nie odnotować. Toż to niejawny bunt. Często tak z pozoru niewinnie zaczynają się wszelkie rewolucje.
Wrzeszczałem, ryczałem i kwiczałem z bólu na pełny regulator, ale znosiłem te wszystkie katusze w nadziei, że po poprawkach będę po prostu... boski, to jest, chciałem oczywiście powiedzieć, piękny!
- Tak na marginesie, to czym w ogóle jest piękno? - przeleciała mi ni stąd ni zowąd przez głowę myśl, którą skrzętnie niniejszym zanotowałem - Skąd wiadomo, że to jest piękne, a tamto nie? Że twarz gładka jest piękniejsza niż pryszczata? A proste plecy są ładniejsze od okrągłych czyli garbatych?
Ale na ten przykład, jak w dobie zwiewnych modelek wytłumaczyć komuś, iż termin „rubensowskie kształty” nie zawsze był epitetem? A powiedz dziś jakiejś kobiecie, zwłaszcza modelce albo aktorce, że ma rubensowskie kształty? Już następnego dnia wyląduje na odsysaniu tłuszczu! Oczywiście pod warunkiem, że ma na to kasę.
Pomyśleć, że w jakimś afrykańskim kraju wręcz tuczy się młode dziewczyny, aż do wyrzygania. Wtłacza im się od dziecka hektolitrami tłuste mleko, nazywa się to gavage, aby były monstrualnie grube, bo tylko takie mają wzięcie u bogatych kawalerów. Inna rzecz, że taki kawaler, lub raczej postkawaler czyli młody żonkoś, musi potem uważać w nocy podczas przekręcania się swojej wybranki z boku na bok. Nie mówiąc już o bara bara,
Na temat piękna jako takiego i jego źródeł powstało wiele teorii. Mnie, ze względów oczywistych bo osobistych, najbardziej odpowiada ta, która mówi o jego boskim pochodzeniu. Źródłem piękna jest Bóg. On jest też tego piękna ostateczną miarą.
Przecież wszystko, co stworzył ten największy z kreatorów, ex definitione musi być piękne... Zwłaszcza to, co tworzy na swoje, i to w dodatku potrójne, a w zasadzie doliczywszy do Trójcy Przenajświętszej Matkę Boską zawsze dziewicę poczwórne już podobieństwo!
- O Boże! Nie! Tak nie może być! - wrzasnąłem, kiedy ujrzałem się po liftingu.
Znów przeżyłem szok. Postać przed lustrem była jeszcze bardziej dziwaczna, niż poprzednio. A już na pewno nie piękna!
Posiadała nie jedną a dwie niezwiązane z ciałem, jeśli nie liczyć rąk które je trzymały, głowy! Nie miała biustu, ale razem z
Dzisiaj po kubistach, Frankensteinie, Michaelu Jacksonie i lalce Barbie takie rzeczy nie robią już na nikim wrażenia. Nos na czole? Voila! S`il vous plait! Głowa pomiędzy nogami zamiast kutasa? Ręce na miejscu nóg i vice versa? Ależ proszę bardzo! Zero czegokolwiek w kroczu? Gładko poszło. Może coś jeszcze? Żeby tylko nie wyglądało zbyt normalnie, bo się nie sprzeda. No bo, kto by to chciał kupić?
Gówno w puszce, czyli „Merda d'artista”? Nuda, już było. Defekacja life? Też było. Online? Było, a poza tym też nuda: długo i mozolnie wychodzi, kolor ma nieciekawy, a i kształty mało zróżnicowane i powtarzalne. Zjeść? Nic niezwykłego. Cała obecna żywność to gówno i właściwie zjadamy to na co dzień!
Więc dzisiaj takie rzeczy nie robią już na nikim wrażenia. Ale wtedy? Jeszcze przed kubistami, przed Frankensteinem,
Wtedy obowiązywały jeszcze jakieś kanony. Reguły proporcji i perspektywy. Cenione były prawidła harmonii... Zasady mieszania i uzyskiwania kolorów... i tak dalej i tym podobne.
- To nie to! Zupełnie nie to!
Słowa te wykrzyknąłem ustami pierwszej głowy, którą trzymałem za włosy w lewej ręce. Jednak dokładnie w tej samej chwili sam sobie zaprzeczyłem ustami głowy drugiej, która całkiem po sąsiedzku zwisała mi za włosy w ręce prawej:
- A właśnie, że mnie się podoba! Tak! Podoba!
Zszokowany tą konfliktogenną sytuacją wewnątrz własnej osoby, nie mogłem dłużej ufać swoim sądom, gdyż nie wiedziałem, sądy której głowy tak naprawdę są moje, a której nie.
A skoro mogły być nie moje, to tym bardziej nie mogłem im ufać, gdyż nie miałem zielonego ani niebieskiego czy brązowego pojęcia, czyje mogły te sądy być. Odwołałem się więc do Najwyższego Autorytetu:
- Perhaps not correct... - natychmiast zaprzeczyłem sam sobie ustami drugiej głowy - but very interesting!
Mogłoby się wydawać, iż cały ten dialog w pewnych partiach toczył się w obcym języku. Nic bardziej mylnego! Proszę zważyć, iż opisywane wydarzenia rozegrały się na długo przed dramatycznymi wypadkami związanymi z katastrofą budowlaną przy wznoszeniu wieży Babel i pomieszaniem języków, które nastąpiło w jej, wspomnianej wyżej katastrofy, rezultacie. Ale o językach jeszcze wspomnę we właściwym czasie.
Na szczęście Pan Bóg nie czekał na dalszy ciąg tego wewnętrznego sporu i bez gadania, choć z wyraźnym ociąganiem, ponownie zabrał się do poprawek.
Być może uznał, iż do trzech razy sztuka,
Praca wrzała, ale im dłużej to trwało, tym mocniej dało się odczuć coś dziwnego w postawie Twórcy. Jakby jakieś jego wahanie... czy też niezdecydowanie.
Bo niby uderzał, piłował, doklejał... Lecz w miarę, jak zbliżał się do końca pracy i gotowe dzieło, czyli ja, po raz trzeci i ostatni miało ujrzeć światło dzienne, Jego pewność, zarówno co do kształtu tego dzieła, jak i sensu jego tworzenia jakby ulatywała gdzieś wysoko i daleko.
Jeśli ktoś zajmował się kiedyś twórczością, niekoniecznie tak jak On zawodowo, ale tak na ten przykład dla przyjemności (a chyba każdy kiedyś przeżył tę przygodę, choćby i w dzieciństwie, z własnej woli lub pod przymusem pani przedszkolanki,
Bo z twórczością jest jak z kobietą: starasz się jak możesz, pocisz się i stękasz... a kiedy wreszcie nie wytrzymujesz już dłużej tego twórczego napięcia i w znoju i trudzie wywalasz z siebie wszystko, co ci leżało na… sercu, słyszysz pytanie:
- „I co? Czy to już był... stosunek”?
Więc unosisz się ambicją i próbujesz jeszcze raz. Tyle, że teraz chcesz, żeby było dużo lepiej. Jednak pod pręgierzem wcześniejszej, niezbyt pochlebnej opinii, zwartej przecież już w samym pytaniu, wychodzi ci jeszcze gorzej. A ściślej... wcale nie wychodzi!
Tak samo dany twórca. Po całej nocy, albo miesiącu, a niekiedy nawet i roku pocenia się i stękania, przedstawia światu (to znaczy tatusiowi albo żonie, czy sąsiadce lub grupie krytyków i wreszcie publiczności) swoje dzieło.
I od razu słyszy: „To ma być to? Przecież to chaos! To się nie trzyma kupy. (nie do zastosowania w przypadku „Merda d'artista”).Tu coś nie tak i tu nie tak”!...
- I jak? - pytasz niepewnie.
- Musisz wstawić więcej seksu, bo nudy.
Twórca poprawia, znaczy się dosypuje „pieprzu”...
- Nie, nie, nie! Za dużo seksu! To wręcz ocieka, kapie wręcz seksem, jak frytki przypalonym olejem. Zaraz się porzygam...
Znów poprawia, tyle że teraz à rebours...
- Zaczekaj. Nie tak szybko. Trochę „ten tego” przecież nie zaszkodzi, „pieprzu” znaczy się trochę...
Poprawia ponownie...
- No, ale przecież nie aż tyle!
Odmawiając sobie jedzenia i kąpieli twórca dodaje i usuwa. Znowu dodaje i znowu usuwa, aż zupełnie traci wyczucie i po kilku kolejnych razach jest tak skołowany, że już sam nie wie jak naprawdę powinno być.
Ale czasami, bardzo rzadko... ale jednak, zdarza się, że wysiłek twórcy nie idzie wcale na marne i dzieło znajduje należne mu uznanie...
- No, nie można było tak od razu?! - wykrzyknąłem na widok swojego najnowszego emploi - Ogólnie, nawet nieźle...
Rzeczywiście, tym razem na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być w porządku i na swoim miejscu. Głowa „siedziała” na karku, obie ręce zwisały „pa szwam”, a przyrodzenie w liczbie sztuk jeden z należnym oprzyrządowaniem leżało, a ściślej wisiało jak ulał, i to tam, gdzie powinno. W dodatku było nie za duże i nie za małe.
Ogólnie wszystko było więc niby w porządku... Ale gdy zbliżyłem się do lustra i uważniej się sobie przyjrzałem, mimo panującego wokół półmroku stwierdziłem od razu, że Twórca nic a nic nie przyłożył się do detali. A przecież Diabeł tkwi w szczegółach! I rzeczywiście, z bliska wyglądałem dość fatalnie.
- To ma być twarz?! - postanowiłem bezzwłocznie interweniować - Czy Ty chciałbyś mieć taką twarz?
Ledwo otworzyłem usta, od razu je zamknąłem przerażony. Mój głos brzmiał tak, jakby ktoś tarł styropianem po szkle. Był skrzeczący, nieprzyjemny z wyraźnie sepleniącą wymową:
- I czy chciałbyś mieć taki głos? I taką dykcję... A spójrz tylko na oczy... No i te zęby?!
Na potwierdzenie swoich pretensji wytrzeszczyłem szare, bezbarwne
- A w to - pomachałem jakimś zawiniątkiem z ubraniem, które nie wiem nawet kiedy wsunął mi w rękę - w to, to się sam ubierz, bo ja na pewno tego nie włożę!
- A to... - zagrzmiał Pan Bóg i już pewnie cisnęły mu się na usta określenia na „k”... i „s”... i „ch”... lub alternatywnie „h”... ale w ostatniej chwili się opanował i rzucił krótko - ...Łotr!
No i tak właśnie zostałem Łotrem!
Czy to nie znamienne, że pierwszy człowiek, bo przecież jak by nie było byłem protoplastą ludzkiego rodu, okazał się łotrem?
To miało dla ludzkości swoje dalsze, brzemienne w skutki konsekwencje. Jeszcze bardziej jednak znamienne jest to, że zostałem przecież stworzony na Jego obraz i podobieństwo. A jak wiadomo, kopia nigdy nie dorówna oryginałowi.
I rzeczywiście, w niczym Mu nie dorównałem. Także w łotrostwie!
Anioł-Kucharz wyleciał za to do Piekła, choć był Bogu ducha winny, bo skorumpowany był jak zwykle Anioł-Zaopatrzeniowiec. Jednak ten akurat miał w Niebie układy i zwalił wszystko na tego pierwszego. No, ale awersja do wieprzowiny została już Panu na zawsze.
Inna rzecz, że ponoć od tamtego czasu bardzo się poprawiło w Piekle wyżywienie. Przy okazji każdych większych świąt, On podobno korzysta po kryjomu z piekielnego cateringu. Wtedy Święty Piotr próbuje najpierw przed Nim wszystkich potraw. Udaje, że to przykry obowiązek, ale robi to z nad wyraz wielką chęcią i ze smakiem! Chodzą nawet słuchy, że to on sam co raz szepcze Mu do ucha plotki o tym, że tamci z dołu chcieliby Go otruć.
Dziwne. Nikt tak naprawdę nie pamięta jak mu tam było, a mimo to każdy chce tam wrócić i spotkać się z Bogiem. Choć, sądząc po Starym Testamencie, to wcale niekoniecznie równy gość, ludzie aby się z Nim spotkać wybierają się na pielgrzymki. Parę lat temu zdarzył się wypadek wiozącego pielgrzymkowiczów autokaru. Niektórzy, ale nie wszyscy, spośród uczestników pielgrzymki zginęli. Niejako więc osiągnęli cel swojej pielgrzymki, czyli... spotykali się z Bogiem. No bo zakładamy przecież, że nie trafili do Piekła.
Jednak ci, którym udało się przeżyć, uznali to za straszną tragedię i byli szczęśliwi, iż sami ocaleli czyli... nie spotkali się z Bogiem!
Ogłosili, że czuwała nad nimi boska Opatrzność i do dziś dziękują Bogu za to ocalenie. Być może nawet udadzą się na kolejną pielgrzymkę, by spotkać się z Bogiem
Rozmawiałem kiedyś z pewnym uczonym mężem, starym i doświadczonym przez życie, a do do tego mądrym, bo profesorem, do tego katolickim, który skosztował owocu dobrego i złego z niejednego drzewa. Był już u schyłku swojego życia i wspominał.
Opowiedział mi jak był wieziony w pociągu towarowym, pełnym ludzi. Wszyscy przeznaczeni byli na zagładę. Na jakiejś małej stacyjce on został jednak odłączony z tego śmiertelnego transportu i ocalał.
- Opatrzność nade mną czuwała - wyznał mi ze świetlistym uśmiechem. - Wtedy naprawdę uwierzyłem!
- Co to za „Opatrzność” - wyrwało mi się z głupia frant ignorancko, gdyż pracowałem wtenczas w telewizji i pytałem w ramach wywiadu - skoro wszyscy inni zginęli?
Zadumał się.
- Wie pan, nigdy tak o tym nie myślałem - odparł zadziwiony i widziałem jak świetlisty uśmiech zniknął mu z twarzy.
Zapisek III
Jak trafiłem tu, gdzie trafiłem i to przed wszystkimi na to zasługującymi.
- Zaprawdę, powiadam ci, jeszcze dzisiaj będziesz ze mną w Raju!
Wszyscy usłyszeli ten głos. Dobiegł z wysokości krzyża i zabrzmiał wyraźnie urbi et orbi na tle martwej ciszy, która zapanowała na tę chwilę wokół.
Usłyszeli wszyscy, ale napisał o tym tylko jeden!
Takie myśli kłębiły się zapewne pod czaszkami klęczących pod krzyżem lub stojących na Golgocie z pochylonymi albo zadartymi ciekawie do góry głowami i sprawiły, że wszyscy oni oniemieli.
To pewnie dlatego Święty Jan, Jego ulubieniec, obecny w tłumie przy ukrzyżowaniu, tak na wszelki wypadek nawet nie zająknął się o żadnym z nas, łotrze. Ani o dobrym, czyli o mnie, ani o tym złym sąsiedzie po drugiej stronie.
A przebywał przecież blisko, niemal pod samym krzyżem i nie mógł nas nie widzieć i nie słyszeć Jego słów.
Trzeci z Ewangelistów, Święty Mateusz, odważył się już na więcej. Spod jego pióra wyszły aż dwa zdania opisujące tę scenę: „Także i złoczyńcy, którzy byli z nim ukrzyżowani, urągali mu.Tam go ukrzyżowali, a z nim innych dwóch, z jednej i z drugiej strony, a w pośrodku Jezusa”.
Cóż z tego, skoro także i on nie zająknął się ani słówkiem o mojej z Nim rozmowie. I u niego, Mateusza, nie znajdziemy ani pół słowa o jakiejkolwiek obietnicy Raju, która miała paść pod moim adresem z Jego ust! Wot, kakaja Political correctness!
Tylko jeden z tego całego tłumu, Ewangelista Łukasz, opisał bliżej tę scenę:
„A jeden z onych złoczyńców, którzy z nim wisieli, urągał mu, mówiąc: Jeźliżeś ty jest Chrystus, ratujże siebie i nas. A odpowiadając drugi, gromił go mówiąc: I ty się Boga nie boisz,
Tak właśnie, słowo w słowo, napisał Święty Łukasz w swojej Ewangelii i, nie powiem, narobił bigosu do końca świata!
Swoją drogą, dlaczego Łukasz w ogóle to zapisał? Czyżby był mniej rozgarnięty od pozostałych i nie zdawał sobie sprawy ze skutków swoich słów? Politycznych konsekwencji? A może bardzo dobrze wiedział jaki złowrogi potencjał w sobie zawierają i napisał je z pełną świadomością, by ten bigos zgotować?!
Ale to rodzi następne pytania. Czy działał sam z siebie, czy ktoś za tym stał, czyli go inspirował. A jeśli tak, to kto? Komu mogło zależeć na takim pomieszaniu wartości w bogobojnym, chrześcijańskim świecie? Może tym, co zawsze? Tym, o których
No bo jakiż sygnał poszedł z góry? W dosłownym i przenośnym znaczeniu tego słowa „góra”. To to ma być ten pozytywny przekaz? „Zaprawdę powiadam tobie, dziś ze mną będziesz w Raju”. A gdzie tu elementarna chociaż Sprawiedliwość, ta boska, przed duże „S”, albo choćby ta ziemska, przez „s” małe? Gdzie Solidarność społeczna?! No a przede wszystkim gdzie Hierarchia?! Tak, Hierarchia! Bo czy to kto widział, żeby taki byle kto szedł przed proboszczem, biskupem albo samym, w imię Ojca i Syna, Papierzem, choćby był on i Niemcem?!
„Zaprawdę powiadam tobie, dziś ze mną będziesz w Raju”!
- Zaraz, zaraz! „Dziś”, to wcale nie znaczy dziś! - stwierdził na to pewien wykształcony teologicznie ksiądz - „Dziś” to nawet nie znaczy jutro ani pojutrze. Bo czas boski płynie inaczej niż zegarowy. Dlatego dziś to może być zupełnie
I co? Ktoś miałby w to uwierzyć? W taką czczą sofistykę? W taką niewyszukaną dialektykę? A kto mówił: „Niech twoja mowa będzie: Tak, Tak, Nie, Nie”? I ktoś ma uwierzyć, że w Tych ustach „Dziś”, to nie znaczy „Dziś”, ani nawet nie „Jutro”, czy chociaż „Pojutrze”? Nigdy!
Ponieważ nie mogłem w żaden sposób czegoś takiegozaakceptować, a oficjalne źródła, jak wcześniej wykazałem, albo milczały, albo były dziwnie lakoniczne, postanowiłem poszukać w tak zwanym „drugim obiegu”. To jest w podziemnej literaturze. W bibule czyli... w „Apokryfach”!
I tu, po przeczytaniu tam i nazad, od góry do dołu, z lewej do prawej i z powrotem, natrafiłem na trochę, a właściwie to na zdecydowanie inną, wersję. Wersję, która zmienia całkiem istotę tych wydarzeń.
Bo oto w dużym skrócie, co czytamy w Ewangelii Nikodema. Jezus po śmierci wcale nie wybrał się grzecznie pod rączkę z Dobrym Łotrem na spacer do Raju.
Oto zresztą przekaz z pierwszej ręki. Słowa samego Łotra, to jest moje własne, cytowane przez Nikodema, które potwierdzają wersję Łukasza i rzucają światło na dalsze moje losy:
„Niosąc więc swój krzyż przyszedłem do Raju i spotkałem archanioła Michała, i rzekłem doń: Pan nasz, Jezus Chrystus, który został ukrzyżowany, posłał mnie tu: zaprowadź mnie więc teraz do bramy Edenu. Gdy ognisty miecz ujrzał znak krzyża, otworzył mi i wszedłem”.
A więc wypełniło się, jak to zostało mi obiecane na krzyżu. Choć nie do końca. Bowiem owszem, trafiłem do Raju, ale nie razem z Nim, jak napisał Łukasz, lecz całkiem sam.
No proszę, ile to człowiek może się dowiedzieć o sobie z książek. Z dalszej lektury wyszło, że początkowo nie zostałem nawet wpuszczony dalej do środka. Można wręcz powiedzieć kolokwialnie, że pocałowałem klamkę. Bo choć wszedłem, to podobno miałem
Miałem więc wejść do interioru Raju dopiero wraz z całą ich grupą i to gdzieś pod koniec, o ile nie na samym końcu całego pochodu. Proszę, oto co w trzeciej części Ewangelii Nikodema, zwanej dawniej Zstąpieniem do Otchłani, włożone zostało w moje usta:
„Wtedy rzekł do mnie archanioł: Poczekaj chwilę, ponieważ idzie tu także praojciec rodzaju ludzkiego Adam wraz ze sprawiedliwymi aby i oni weszli razem do wnętrza. I oto teraz widząc, że przybywacie, wyszedłem na wasze spotkanie”. Gdy to usłyszeli wszyscy święci, zawołali wielkim głosem: „Wielki jest Pan nasz i wielka jest Jego moc”!
Znaczy, że niby stałem w skwarze albo na mrozie, czy na zacinającym deszczu lub wręcz w śnieżnej burzy, albo na tym wszystkim na raz, bo licho wie, jak tam w górze jest i potulnie czekałem? Miałem uwierzyć w to,
Przecież każdy głupi wie, że tam gdzie jest napisane „Nie wchodzić” i „Private” zawsze jest najlepsza zabawa. I trzeba śmiało walić do środka z miną „jak gdyby nigdy nic”. Bo skoro wszedłeś jak gdyby nigdy nic, to znaczy, że miałeś do tego pełne prawo i nikt cię na pewno nie wyrzuci. Bo gdybyś nie miał prawa, to przecież byś nie wchodził, proste, nie?
Najistotniejsza jest mina. Musi być „jak gdyby nigdy nic”! To jest przepustka. Zapamiętaj, to się może kiedyś przydać. I to wcale niezadługo. W sumie, to w każdej chwili, kiedy i ty staniesz przed drzwiami z napisem „Raj” i każą ci czekać, albo co gorsza, bo i to się
Takie pokrótce było moje rozumowanie. Wnioski narzucały się same: wersy o tym, że czekałem i nie wchodziłem do środka zostały podrzucone przez służby! Ileż razy tak się już w historii zdarzało. Kiedy nie można zwalczyć tak zwanego drugiego, to jest zakazanego obiegu zakazami, konfiskatą i stosami, należy go oswoić. Podszyć się, wpuścić do niego jakąś mieszankę prawdy z porcją jadu, niech się rozchodzi w krwiobiegu i zatruwa organizm. To znana gra służb. Weźmy choćby „Protokoły mędrców Syjonu”.
Ale nie wolno dać się nabrać. Trzeba penetrować. Wertować. I wgłębiać się. Docierać do źródeł, choćby nie wiadomo jak bardzo były zakazane i jak głęboko ukryte.
Zapisek IV
Jak obudziłem się gdzieś, nie wiedząc gdzie jestem, a zwłaszcza kim jestem.
Ocknąłem się na podłodze w jakimś mrocznym pomieszczeniu. Niby było dosyć duże i przestronne, ale już na pierwszy rzut oka sprawiało klaustrofobiczne wrażenie. Dach przeciekał, dlatego zapewne wszędzie na podłodze porozstawiane były wiadra, miski i garnki, do których wpadały krople wody, napełniając cały pokój wilgocią i odgłosami
Dominowała tu wizualnie niezbyt świeża biel pokrowców, którymi poprzykrywane były rozmaitych kształtów i różnej wielkości tajemnicze przedmioty. Obiekty te wyrastały z podłogi jak góry lodowe z oceanu i jaśniały w mroku intrygującymi kształtami jak jakieś niezdefiniowane figury geometryczne. Przykrywające je płachty materiału poplamione były niebieską farbą, którą niezbyt starannie pomalowano znaczną część sufitu. Pod ścianą stała nawet otwarta puszka z wystającymi z niej drewnianymi trzonkami pędzli.
Wszystko wyglądało tu tak, jakby dni świetności miało już dawno za sobą i nawet remont nie był w stanie tego zmienić na lepsze.
Poruszyłem się i jęknąłem z bólu. Poczułem ostre ukłucia na całym ciele, jakby ukąsił mnie rój os. To były ostre drzazgi z nieheblowanych desek, które boleśnie powbijały mi się w skórę. Zacisnąłem zęby i spróbowałem się mimo to podźwignąć, ale wtedy poczułem jeszcze
Nie pamiętałem, ani kim jestem, ani gdzie się znajduję, ani co się ze mną wcześnie działo. Nie pamiętałem też, w jakich okolicznościach się tu znalazłem. Nie pamiętałem nic!
- Czyżby ból, który mnie bolał, to był ból istnienia? - zapytałem sam siebie w duchu - No tak, ale do tego potrzebna jest tego istnienia pamięć, a ja nic nie pamiętałem. A więc, może przeciwnie, to jest ból nieistnienia!
Zmroziło mnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że byłem całkiem goły. Nagusieńki, jakim Pan Bóg mnie stworzył.
Przerażony, zacząłem łączyć fakty. Byłem goły i porządnie bolało mnie poniżej pleców. A jeśli ten ból miał jakiś związek z tym, że nie wiedzieć jak długo leżałem tu bezwolny, bez pamięci i bez ubrania? I ktoś lub, co jeszcze gorsze coś, to wykorzystało i stąd ten ból w miejscu wiadomym?!
Mimo cierpienia poderwałem się na równe nogi i wtedy zorientowałem się, że coś ściskam
Ubrałem się szybko, choć wkładanie marynarki, wciskanie się w ciasne spodnie i wsuwanie stóp w rozchodzone buty nie przyszło mi łatwo. Przy okazji zapasów w garniturem i butami okazało się, że nie tylko dolna część poniżej pleców mnie boli. Bolało mnie wszystko, całe ciało, jakby każdy centymetr był wykorzystany i to do całkiem innych, niż go Pan Bóg stworzył celów.
Kiedy już udało mi się ubrać, baczniej przyjrzałem się miejscu gdzie, nieświadomy niczego, się znalazłem.
Atmosfera tu przypominała trochę salę przytułku chwilę po niespodziewanym i nagłym wymarciu wszystkich pensjonariuszy. No i ten dziwny zapach... Jakby grzyba jakiegoś, czy pleśni.
Zaintrygowały mnie przestronne, w górnej części przeszklone drzwi, które majaczyły niewyraźnie na przeciwległej ścianie. Panował za nimi półmrok i nic nie można było dojrzeć, poza tajemniczą, ciemnoczerwoną poświatą, która przenikała przez szybę i przyciągała tak bardzo, że aż korciło, żeby podejść, otworzyć je na oścież i...
- Nie otwieraj tych drzwi!
Donośny głos przeszył ciszę jak grom z jasnego nieba. Podskoczyłem i odrzuciło mnie od drzwi. To od razu zezłościło mnie na maxa, żeby nie użyć dosadniejszego słowa, że dałem się tak łatwo nastraszyć jak w tanim horrorze.
- Kto to? - spytałem, kiedy tylko doszedłem do siebie.
Zacząłem rozglądać się w nadziei, że wypatrzę tego, który tak mnie wystraszył. Okazało się to jednak niemożliwe z powodu panującego wokół mroku.
Kiedy tak wślepiałem się w ciemność,
Tym razem padło jedno krótkie, donośne słowo:
- Ja!
Otworzyłem ostrożnie oczy i wysiliłem wzrok. Mrużyłem powieki, ale światło raziło mnie tak, że nie byłem w stanie nikogo tam dostrzec.
- Ja? - ni to powtórzyłem, ni zapytałem z głupia frant, dla zyskania na czasie.
Miałem nadzieję, że kiedy wzrok przyzwyczai mi się już do tego ostrego światła bijącego mnie po oczach, będę mógł zobaczyć swojego tajemniczego interlokutora.
- Nie ty, tylko ja! - odparł on tymczasem, a w jego głosie pojawiła się wyraźnie słyszalna nuta irytacji.
Milczałem, gdyż wskazówka mi dana niczego przecież nie wyjaśniała. Chociaż nie, wróć, wyjaśniała jedno. A mianowicie to, że tym
- Kreator! - dopowiedział głos.
Tym razem brzmiał nie tylko donośnie, ale i groźnie, jakby z wyrzutem, że go nie rozpoznaję.
Zacząłem przeczesywać pamięć w poszukiwaniu kogoś, kto miałby na imię lub nazwisko, czy choćby przezwisko, „Kreator”.
Pod „K” był Kazik i Kuba. Była jakaś Kryśka, jakiś „Kretyn”, dalej „Kutas” i „Kurwiszon”. Ale żadnego „Kreatora” nie było!
- Kto?! - dopytałem więc, tracąc coraz bardziej grunt pod nogami.
- No... Bóg! - prawie krzyknął mój rozmówca.
Dało się wyczuć, że był już mocno zniecierpliwiony i zdenerwowany.
- Jaki bóg? - wyrwało mi się z małej litery,
A przecież w tych okolicznościach nie należało go denerwować. Przeciwnie. Powinienem postępować bardzo ostrożnie. Tak, jak ktoś przebudzony nago w ciemnym pomieszczeniu i z silnym bólem poniżej pleców, w obecności kogoś, kto chowając się za kurtyną światła nazywa się bogiem.
Moje niezbyt rozważne w tych okolicznościach pytanie dolało oliwy do ognia i podrażniło mojego rozmówcę jak zapach świeżego mięsa lwa.
- A znasz jakiś innych Bogów? - zapytał głosem, w którym trudno było doszukać się innych tonów, niż naprawdę ostre wkurwienie.
Podniosłem dłoń z wyprostowanymi jak do wyliczanki palcami.
- No... - zająknąłem się i zamilkłem.
W głowie miałem totalną pustkę i nie widziałem co odpowiedzieć.
Jak dziwnie skonstruowany jest ten nasz mózg. Nie wiesz kim jesteś i jak masz na imię. Zabij, a nie pamiętasz skąd się tu wziąłeś,
- Zeus... - wystękałem i pierwszy z moich pięciu palców u dłoni zgiął się w stawie.
Czyżbym tak miał na imię? Zeus? Nawet ładnie. No nie, imbecylu, Zeus, to przecież jakiś grecki bóg. Wpadł ci w ucho mimochodem na tamtej lekcji, dwadzieścia, to znaczy trzydzieści... kilka lat temu, kiedy w ogóle nie uważałeś, zajęty... No przecież! Pisaniem liścików z rudą pieguską, która siedziała w ławce po przeciwnej stronie klasy. Jak ona w ogóle miała na imię? Zaraz, zaraz, a kto jak miał na imię? O kim to ja przed chwilą myślałem... Aha, no przecież o sobie myślałem, że nie pamiętam jak mam na imię...
Zaraz, a czy to nie była przypadkiem czarnulka, coś tak teraz kojarzę? Może najpierw była ruda, a potem się przefarbowała? A może czarnulka nastała po tej rudej? A jeśli ten Zeus, to wcale nie żaden grecki bóg, tylko marka jakiegoś samochodu albo zegarka? Jednak bardziej pasuje do samochodu, na przykład do wszechmocnego vana z napędem na cztery koła. Ale nie mam dłużej czasu wgłębiać się w temat
- Sziwa...
Drugi palec zgiął się niepewnie. Strzyknęło mi głośno w stawie, co od razu nasunęło mi cały szereg wątpliwości co do nazwy, której przedmiotem, jak się domyślałem, nie były tym razem samochody tylko kosmetyki.
Przepędziłem szybko ten natłok myśli jak natrętne muchy, gdyż znowu w głowie pojawiła mi się kolejna, trzecia już nazwa i trzeci palec się zgiął się z cichym skrzypieniem:
- Allah... - zaszeleścił mój oddech niemal bezgłośnie.
Sam ledwo usłyszałem swój szept. Czułem jednak w kościach, że ten, który ukrywał się w kącie za silnym strumieniem światła, słyszał bardzo wyraźnie każdą zgłoskę. Zresztą miałem dziwne przeczucie, że słyszy on nawet moje niewyszeptane jeszcze i niewyjąkane myśli, zanim przedostaną się przez zasieki zębów na świat.
- Mniejsza z tym - przerwał mi obcesowo „Głos”, bo tak sobie nazwałem w myślach
Postanowiłem zaufać intuicji.
- Paulo Coelho? - wypaliłem.
Na chwilę zapadła cisza i już byłem pewny, że zgadłem, ale wtedy „Głos” powtórzył jeszcze głośniej i wyraźniej, sylabizując zgłoska po zgłosce:
- Je... stem Któ... ry Jes... tem!
Wtedy zorientowałem się, że niestety chyba jednak nie trafiłem. To nie mógł być Paulo Coelho. Nie pasował głos. Skrzekliwy taki, jak styropianem po szkle.
- Gdyby Paulo Coelho dysponował takim głosem - dedukowałem w myślach - nie zaczarowałby nikogo swoimi natchnionymi mądrościami. Nawet jeśli to były mądrości pisane, ktoś czytający te głębokie frazy słyszałby głównie to skrzypienie. Tak jak ja teraz. W dodatku każdy wyraz z dużej litery jeszcze bardziej skrzypiał i dawał po bębenkach.
„Jestem Który Jestem” powtórzyłem kilka razy w myślach i pomyślałem, że zapewne miało
Zamiast tego, uświadomiło mi tylko jasno po raz kolejny, że przecież sam nic o sobie nie wiem. Nic a nic. Ani kim jestem, ani co tu robię.
A skoro tego nie wiem, to co do cholery obchodzi mnie ktoś inny, nawet nie wiem jak ważny. Choćby nawet i stróż tej dziwnej budowy.
- A ja kim... i... gdzie jestem? - wyrwało mi się pytanie i od razu skuliłem się w sobie i zacisnąłem powieki, gdyż spodziewałem się kolejnego ataku gniewu mojego rozmówcy.
Jednak ku mojemu zdziwieniu zamiast ryku zza kurtyny światła dobiegł do mnie niemal radosny, przepojony wręcz jakąś łagodną dumą głos:
- Witaj w Raju!
Zapisek V
Jak zwątpiłem czy rzeczywiście jestem w Raju, oraz jak gówno sobie przypomniałem z mojego życia.
Zanim dotarł do mnie prawdziwy sens tych słów: „Witaj w Raju”, moje myśli, które zadziwiająco wolno przebiegały mi tego dnia przez czaszkę, całkiem jak film puszczany w zwolnionym tempie a czasem wręcz zatrzymywały się w miejscu jak zamrożone stopklatki, rozgoniła jazgotliwa
Mimo chrypiących głośników, dało się nawet zrozumieć słowa. Leciało to tak: „Jesteśmy armią Twą. Walczymy dzień po dniu...” grane na nutę wzniosłą i skoczną.
- No, taka piosenka rzeczywiście nadawała się chyba wyłącznie do Raju, przeleciało mi pod czaszką. Pasują i słowa i radosna melodia, tylko głośniki trzeba by naprawić albo wymienić. To wstyd, żeby w Raju było takie kiepskie nagłośnienie - myślałem dalej, choć do końca nie byłem tego pewny, czy rzeczywiście tak myślałem, bo przez ten jazgot nie słyszałem nawet swoich myśli.
Jednak gdy przywykłem już nieco do tego huku, zacząłem nabierać coraz poważniejszych podejrzeń co do miejsca swojego pobytu.
No bo czy to możliwe, żeby tak właśnie wyglądał Raj? Tak całkowicie nieliteracko i niemalowniczo? Tak... tymczasowo, podrzędnie, jak, nie przymierzając, jakaś speluna? Rozumiem, „ostatni będą pierwszymi”, ale żeby tak dosłownie?
Postanowiłem sprawdzić, co kryje się pod
Podszedłem i jednym szarpnięciem zerwałem pierwszy pokrowiec. Moim oczom ukazała się, nie wiem czy wypada w ogóle mówić o takich rzeczach w tym miejscu, biała muszla klozetowa. To jest, po prostu kibel. Stał sobie tak bezczelnie i bezwstydnie niemal na samym środku Raju.
Kibel w Raju? To w Raju też się wydala? I też taką śmierdzącą, nieapetyczną wizualnie i tonalnie maź? Tak prostodusznie siada się, naciska, dusi i wypróżnia? Ale co dalej? Przecież nawet nie ma tu papieru, czy paprotki chociażby z kilkoma listkami. Muszelki nawet nie widzę.
Palcem? Ale nawet nie ma potem gdzie rąk umyć. No, chyba że w jednym z wiader, co to
A może w Raju wydala się coś o wyglądzie miłym i o przyjemnym wizualnie kształcie? W dodatku „coś” pachnącego różami i fiołkami i wcale nie trzeba się podcierać ani myć rąk? Przeciwnie, tylko wąchać i oblizać.
W sumie przecież po rajskim jedzeniu tak powinno być. Na przykład wychodzą tyłem złote gwiazdki, w świetle mieniące się dodatkowo tysiącem barw. Choć nie, gwiazdki mogłyby być raczej bolesne w wydalaniu, właśnie ze względu na rogi. I to nieważne, czy chodziłoby o zwykłe gwiazdki Betlejemskie dajmy na to, czy pięcioramienne gwiazdy Dawida. Więc lepsze byłyby chyba już aureolki, bo gładkie, bez żadnych rogów i kantów. No i ładnie świecą na Alleluja.
Tak, piękne i pachnące gówno. To przecież możliwe w Raju, choć, niestety, niemożliwe w życiu. Mimo, że mamy już
Pomyśleć tylko! Dwadzieścia wieków, bo o czasach przed naszą erą nie warto nawet przecież wspominać, a więc dwadzieścia wieków, a już mamy przecież nawet dwudziesty pierwszy wiek, ale to zleciało, pod znakiem śmierdzącego gówna.
Zmieniały się epoki, trendy, mody. Człowiek wylądował na Księżycu i wysłał łazik na Marsa, wynalazł zamek błyskawiczny i spódniczkę mini.Wzniósł się na szczyty poezji i zagłębił w otchłań prozy. W obozach i na wojnach zginęły miliony, inne miliony się urodziły, zwłaszcza Chińczyków i Indyjczyków... A gówno dalej cuchnie jak cuchnęło, wygląda jak wyglądało i smakuje, tu mogę domyślać się jedynie bo nie próbowałem, jak smakowało. I to zarówno gówno zwykłego białego Kowalskiego, jak i czarnego Prezydenta Stanów Zjednoczonych i szarego Papieża! Amen.
Zaprawdę powiadam wam, że ktoś,
Pamiętam, jak przeraziłem się w dzieciństwie tym, co wylazło ze mnie pewnego dnia w całkiem sporej i rzadkiej, mam tu na myśli konsystencję, ilości. Oczywiście wyłaziło i wcześniej, ale do kibla. Teraz wylazło zupełnie niezamierzenie w majtki a potem w spodnie po drodze ze szkoły do domu. Jakoś doniosłem, choć pewnie i tak nie wszystko, gubiąc co nieco po drodze, ale po tym incydencie postanowiłem wpłynąć na kolor i zapach tego czegoś, czyli, mówiąc kolokwialnie, swojego gówna.
Właściwie to wzniosła ta idea zakiełkowała w mojej głowie i duszy pod wpływem wielkiej miłości do tej rudej dziewczynki z klasy, o której już chyba wspomniałem, a której to imienia za Boga... Oj sorry, chciałem powiedzieć: za nic w świecie,
No bo jak ze świadomością, że coś takiego podłego i grzesznego we mnie drzemie i w każdej chwili może się obudzić i wyleźć na świat, i to w sumie nieważne, czy zamierzenie, czy też nie, a więc jak miałem z taką świadomością podejść do tej, którą darzyłem tak czystą miłością, a której imienia teraz nie pamiętam i zagadać niewinnie?
Nie pamiętam nawet, czy to rzeczywiście chodziło o rudą, czy może czarną, ale wierzyłem, że ona, czarna czy ruda, na pewno przecież nic takiego w sobie nie kryje. Za piękna na to, myślałem, i ze zbyt dobrego i zamożnego domu, w którym na pewno nie jadło się takiego gówna jak u mnie.
No, bo gówno przecież z gówna się wywodzi, myślałem, patrząc na pogniecioną kanapkę w tornistrze i wstydząc się wyciągnąć ją i zamienić z kimś na inną kanapkę, co było wtedy chętnie praktykowane w klasie i dobrze widziane, zwłaszcza wśród kumpli. Może dlatego pozostawałem bez towarzystwa i w osobnej ławce?
Proste! Zjesz gówno, wydalisz też gówno, tylko po dalszej obróbce, a więc jeszcze bardziej gówniane. Inaczej być nie może. Ale odwrotnie…
Aaaa! Właśnie, odwrotnie. Odwrotnie, to odwrotnie. To znaczy, że zjesz coś pięknego i pachnącego, jakiejś manny z nieba, to wydobędzie się z ciebie coś jeszcze bardziej pachnącego i pięknego. Sama mirra i kadzidło!
Od tej pory, aby utwierdzić się w prawidłowości mojego rozumowania, zacząłem w szkolnej toalecie podglądać innych na okoliczność wydalania. Kiedy nie udawało się od góry, wykorzystywałem praktyczne urządzenie własnej konstrukcji. Było to lusterko
Jakież było moje zdziwienie, kiedy stwierdziłem naocznie i organoleptycznie, co uwidaczniało się szczególnie na pozostałościach na papierze toaletowym, że oni bynajmniej nie zostawiali po sobie pachnących wspomnień. No ale oni, wytłumaczyłem sobie, pewnie też niewłaściwie się odżywiali.
Cóż, czasy były biedne, w sklepach nacodzień na półkach ocet tylko i musztarda, czasem tylko trafił się w stołówce bigos jarski, czy jakaś polędwica z łososia, a na deser spod lady semenki, czyli ciasteczka z siemienia lnianego zamiast prawdziwych sezamków z ziarenek sezamowych. Wszystkich wtedy cisnęło nieustannie i dlatego jak jeden miny mieli skwaszone i w kiblach, w zaułkach i za każdym rogiem albo w bramach widać było i czuć na każdym kroku tego rezultaty.
- No dobrze. Inni też wydalali na cuchnąco
Tak, byłem tego pewien, że nie ona. Nie! Taka delikatna, świetlista i pachnąca, rudowłosa bądź brunetka, na pewno zostawiała po sobie coś tak samo delikatnego, świetlistego i pachnącego, do czego można się tulić i pieścić jak do pluszaka.
Kiedy o tym pomyślałem, od razu postanowiłem, że muszę sam się o tym przekonać i raz na zawsze zdobyć pewność. Bo jednak jakieś wątpliwości przecież się tliły w moim gównianym wnętrzu, jak to zwykle bywa i zatruwały moje wzniosłe myśli. Szpetnemu trudno jest uwierzyć w istnienie czystego i bezinteresownego piękna bez skazy. Zawsze węszy i podejrzliwie śledzi.
Takoż i ja nie mogłem się uwolnić od złych myśli. Postanowiłem więc zrealizować swój plan. W tym celu wyczekałem na odpowiedni moment i zakradłem się za nią do dziewczęcej toalety. Gdy weszła do kabiny, wsunąłem pod drzwi stopę z lusterkiem. Kiedy już już miało się to stać, lusterko błysnęło odbijając światło
Zostałem nakryty na gorącym uczynku i wylądowałem na wydeptanym dywaniku u Dyrektorki. Omal nie wyleciałem wtedy ze szkoły jako zboczeniec. Na szczęście ukończenie podstawówki było wówczas obowiązkowe, więc skończyło się tylko na krzykach i groźbach, oraz kolejnym wezwaniu matki, która zresztą i tak nie przyszła, gdyż nie przychodziła na żadne wezwania, usprawiedliwiając się pracą i brakiem czasu. Biedna, widziała co może o mnie usłyszeć, i że nie będzie to nic miłego, a wręcz bardzo przeciwnie, znów jako jedyna wśród rodziców będzie napiętnowana i naje się za mnie wstydu.
Po tej przygodzie wpadłem na inny pomysł. Genialny wręcz w swojej prostocie, tak mi się wtedy, w wieku gówniarskim, wydawało. Postanowiłem zrobić eksperyment i samemu jeść tylko ładnie wyglądające, a przede wszystkim mile pachnące pokarmy, nawet kiedy były ohydne w smaku i nie do przełknięcia. Logicznie myśląc, ładne i pachnące pokarmy powinny wszystko zmienić i dać po przeróbce
Tyle, że to, co tak pięknie wyglądało w teorii, zupełnie nie zdało egzaminu w praktyce. Bowiem z początku, im więcej i bardziej pachnących produktów w siebie wpychałem, co w tamtych czasach łatwe nie było, tym ohydniejsze i bardziej cuchnące gówno ze mnie wyłaziło.
- Żołądek nie sługa - myślałem - musi się przyzwyczaić, przejść kwarantannę, oczyścić się z poprzedniej obleśnej treści i przeprogramować się na nową, ładną i pachnącą.
Po kilku dniach nastąpiła przerwa w wydalaniu, a ja ucieszyłem się, że mój plan zaczął działać. Choć było to trochę uciążliwe i bolesne, cieszyłem się. Myślałem, że wszystkie narządy przekwalifikowują się i przestawiają na nowy, piękniejszy towar. Byłem pełen nadziei, jednak pewnego pięknego dnia boleśnie się rozczarowałem.
Zimny, a w zasadzie ciepły prysznic nastąpił podczas lekcji wuefu, przy przeskoku przez
Podbiegłem, chociaż trudno mi się było poruszać, ale chciałem dobrze wypaść w jej oczach, spiąłem się i wybiłem, po czym uniosłem się w powietrze jak ptak. Frunąłem coraz wyżej i kiedy osiągnąłem punkt kulminacyjny, zabulgotało mi coś w środku podejrzanie. Zanim jeszcze zdążyłem wylądować, jak z ptaka wylało się ze mnie samoistnie coś tak obrzydliwego i cuchnącego, jak tylko można sobie wyobrazić. O ilości nawet, przez litość dla siebie, nie wspomnę.
Nadmienię tylko, iż już potem okazało się, że ten towar zbierał się we mnie przez ten cały tydzień. A może i nawet dłużej się to wszystko zbierało gdzieś w mojej podświadomości, przez lata przezywania mnie grubasem, kpienia i szydzenia, piętnowania dwójami, karania zakazami oglądania telewizji, czy wychodzenia na podwórko…
Była tego taka ilość, że później jeszcze długo przekonany święcie byłem, iż zalałem cały świat. Sala gimnastyczna została potem wyszorowana i podobno nawet zdezynfekowana.
Oczywiście teraz, z dzisiejszej perspektywy, widzę, że to była gruba przesada z tą ilością, no ale chyba usprawiedliwiona. Przecież to wtedy właśnie zawaliło się całe moje duchowe życie. To wtedy uświadomiłem sobie, że świat to jedna wielka kloaka. Wtedy zszedłem na manowce. Wtedy też na zawsze musiałem pożegnać się z marzeniami o niej, o Marcie.
No tak, przecież! Ta ruda czy też czarna dziewczynka, która patrzyła na mnie wtenczas z największym obrzydzeniem, miała Marta na imię. Jakimi żesz to dziwnymi zaułkami przechadza się po głowie taka pamięć. Niby nie mogę sobie przypomnieć ani swojego imienia, ani tego jak znalazłem się w tym... Raju, a pamiętam, i to ze szczegółami, jak zalał mi nogi i konia strumień płynnego i żrącego kału. Mało tego, właśnie to wspomnienie o gównie przypomniało mi właśnie imię mojej wielkiej, jedynej i prawdziwej, rudej, a może i czarnej, miłości. Czy to w sumie nie piękne?
Człowiek na tym świecie wszystko w gówno obraca i nie ma już miejsca na duszę. Jest tylko dupa i gówno. No tak, ale w Raju?! W Raju musi być odwrotnie przecież, sama dusza i zero gówna! Po cóż więc kibel i to na samym środku, w samym centrum Raju?
- A gdzie indziej, jak nie w Raju - przyszło mi niespodziewanie do głowy - gdzie spełniają się marzenia, może się spełnić moje dziecięce marzenie o delikatnej, świetlistej i pachnącej kupce. Kupce niewinnej, zwiewnej, która nie została wygnana na wieczną hańbę i potępienie, tylko wzniosła się do nieba jak podświetlany lampion. Kupce bez grzechu, istniejącej w łasce.
Zapisek VI
Jak pojawienie się Anioła Szczura coś mi nowego przypomniało z mojego życia.
Ze ściśniętym sercem uniosłem wolno deskę klozetową i zajrzałem w głąb rajskiej kloaki w nadziei, że może jeszcze coś istotnego mi się przypomni z mojego życia. Tak jak przypomniała mi się ona, Marta, moja cicha ruda czy też czarna, wciąż nie mogę sobie przypomnieć, miłość z dzieciństwa.
W środku muszli zauważyłem
Wrzuciłem jedną z monet w otworek. Przez chwilę nic się nie działo. Czekałem, czekałem i już miałem zatrzasnąć deskę, kiedy wewnątrz zabulgotało podejrzanie. Na wszelki wypadek odsunąłem się o krok czy dwa. Nagle z głębin muszli wytrysnęła fontanna. Woda była kolorowa i pachnąca intensywnie jak perfumy „Biały bez”. Wiła się uwodzicielsko cienkimi stróżkami w rytm znajomej już religijnej melodii, która wciąż rozbrzmiewała w pomieszczeniu.
- ...„Wierząc w inny świat. Zbawienia czas”!.. - tryskały wesoło razem ze strumyczkami wody słowa piosenki.
Ruszyłem, by jak najszybciej odsłonić inne złożone w Raju tajemnicze sprzęty. Następny pokrowiec ukrywał pod sobą telewizor stojący na małym stoliczku i przykryty dzierganą kolorową serwetką, na której ułożone były
Jak tylko brzęknęło, w telewizorze zatańczyły energicznie języki ognia. Połyskliwe płomyczki tańczyły i rozsiewały wkoło wesołe iskierki. Nie był to oczywiście ogień piekielny, ale śliczny ogieniek ogniska domowego, to jest kominka.
Myślałem, że to tylko taki miraż multimedialny, nowoczesny gadżet. Wszędzie teraz te multimedia, nawet w teatrze. Dotąd człowiek mógł tam na żywych ludzi popatrzeć, powąchać ich pot, a nawet posmakować śliny gdy usiadł za blisko w pierwszych rzędach. Teraz tylko widzi ich przeważnie na ekranach, bo nie ma już spektaklu bez projekcji, telewizorów, sztucznych zwielokrotnionych twarzy, ust, dłoni, multiplikowanych, nagłaśnianych, kolorowanych i martwych. I już nawet nie rozpoznasz, który to prawdziwy, a który sztuczny. Tego wszystkiego coraz więcej, a żywych ludzi coraz mniej. Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie wprowadzić
Ale do rzeczy. Wiedziony niezdrową ciekawością dotknąłem szklanego ekranu. Natychmiast odskoczyłem z krzykiem. Ogień, mimo, że tylko na ekranie, parzył jak żywy i zostawił mi na palcach piekące bąble.
- „Jesteśmy armią Twą. Kroczymy dzień po dniu”... - razem z płomieniami trzaskały radosne słowa refrenu religijnej pieśni.
Kiedy wychuchałem już oparzone palce, zerwałem trzecią płachtę, tę, która intrygująco zwisała pod sufitem. Kolejnym odsłoniętym urządzeniem okazał się być knajpiany wentylator. Po wrzuceniu monety, zaczął wirować wkoło, a wraz z nim zakręciły się poprzyczepiane na linkach do jego skrzydeł tabliczki z przykazaniami.
„Palenie surowo wzbronione”, „Zabrania się wnoszenia naczyń”, „Nie deptać trawników”, „Obowiązuje cisza nocna” - tyle zdążyłem przeczytać, bo tabliczki kręciły się coraz szybciej i szybciej, jakby chciały mnie
Na szczęście podmuch powietrza wywołany wirującymwentylatorem zdmuchnął płachtę z ostatniej figury geometrycznej odsłaniając stół z przystawionym doń krzesłem. Na drewnianym, mocno zużytym blacie stała w otoczeniu dwóch szklanek pękata butelka. Jej widok natychmiast przywrócił mi równowagę umysłu, gdyż butelka była prawie pełna, a płyn w środku miał kolor lekko brązowy, z odrobiną czerwonawego poblasku, co wskazywało na ziołową nalewkę z procentami.
To, co zwróciło od razu moją uwagę, to kształt szyjki butelki. Uformowana była mianowicie tak, iż kończyła się charakterystycznie podłużnym i wąskim otworkiem na monetę. Nauczony wcześniejszym doświadczeniem wcisnąłem weń pieniążek. Chlupnęło, a z otworka wystrzelił Święty
I to byłby już chyba koniec opisu, gdyby nie... wielki szczur, który nagle pojawił się znikąd i biegł w moją stronę, mierząc we mnie czerwonymi oczkami, jak laserowymi celownikami. Ten wzrok natychmiast odświeżył mi pamięć i przywołał w mojej głowie wspomnienie pewnego wieczoru w knajpie...
- No chodź, podejdź bliżej!-pomyślałem z satysfakcją. - Załatwię cię jak tamtego!
A było to tak. Siedziałem sobie kiedyś w knajpie, takiej artystycznej, z niewielką scenką i piłem piwo. Był wieczór i na sali było nawet trochę osób. Pojawili się też, ni stąd ni zowąd, jacyś Cyganie i zgromadzili się w drugiej sali przy barze. Całkiem dobrze ich widziałem przez obszerne przejście pomiędzy
Było spokojnie i całkiem miło. Nagle zamarłem. Spomiędzy stolików tuż obok wyłonił się wielki, tłusty szczur. Stanął i zaczął się drań rozglądać, jak gdyby szukał sobie miejsca gdzie by usiąść i zamówić szklankę piwa. W mroku wyglądał jak widmo. Po chwili wbił we mnie te swoje szczurze oczka i na mnie patrzył.
- Jeszcze by tylko brakowało, żeby chciał się do mnie przysiąść - przeleciało mi przez głowę.
Niewiele myśląc, wyskoczyłem zza stolika, zamachnąłem się nogą jak Bobby Charlton z Manchester United i przywaliłem mu z całej siły z woleja.
Szczur wystrzelił w górę i poszybował w kierunku baru. Widziałem, jakby w zwolnionym tempie, jak frunął nad stolikami, głowami. Ponad kieliszkami, szklankami, bateriami kolorowych butelek. Skończył swój lot nagle i gwałtownie, aż jęknęło, rozpłatany krwawo na piersi śpiewającego Cygana. Brzęknęły dysonansowym akordem struny gitary i zapadła
Wszyscy zamarli. Ludzie wkoło, ja i szczur, który leżał sztywny na posadzce. Zastygł też sam Cygan i wpatrywał się jak zaklęty w zbierającego na szufelkę szczurzy zezwłok kelnera, który wydawał się jedyną żywą osobę w całym lokalu.
- Już po mnie - przeraziłem się, gdy Cygan w końcu ożył i wolno ruszył w moim kierunku.
Wróciłem szybko do stolika i pochyliłem się nad szklanką piwa, starając się nie patrzeć w tamtym kierunku. Po chwili jednak poczułem nad sobą jego cygańską obecność. Powoli podniosłem wzrok oczekując na najgorsze, kosę pod żebro bądź strzała w pysk.
- Dużo w życiu widziałem - rzucił Cygan, patrząc mi intensywnie prosto w oczy - nawet w cyrku pracowałem, ale czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Twardy był, kurwa, jak cegła... Ale se przynajmniej przed śmiercią pięknie polatał...
Tak wówczas powiedział Cygan i nie wiedzieć czemu oszczędził mnie. Długo nie
Podniesiony na duchu tym zwycięskim wspomnieniem, ruszyłem na szczura by jak wtedy przywalić mu z kopa. Kiedy jednak spojrzałem na niego, zamurowało mnie. Na jego grzbiecie zauważyłem dwa małe... białe, opierzone skrzydełka. Wyrastały mu z futra tuż nad łopatkami. Machał nimi w rytm drobnych kroczków, jakby chciał wzlecieć!
- Potwór! Potwór! - usłyszałem swój przerażony głos i zanim się zorientowałem, stałem już na krześle.
Było to wyjście standardowe, o tyle nierozumne, że z pewnością nie chroniło przed skrzydlatymi szczurami.
- We wszystko mogę uwierzyć - pomyślałem - skoro uwierzyłem w przeciekający Raj i w Boga, który przemawia do mnie skrzekliwym głosem Koszałka Opałka. U mnie wiara, to podejrzewam kwestia ilości wypitego alkoholu. Po kilku kieliszkach byłbym w stanie uwierzyć
Moim skromnym zdaniem, jeśli mogę to zapisać do wiedzy potomności, to na Sądzie Ostatecznym, w który zresztą też byłbym w stanie po kolejnej szklance uwierzyć, przynajmniej na chwilę, to w moim przypadku on, ten Anioł Stróż, powinien odpowiadać za wszystko przed Najwyższym Sędzią, a nie ja.
- Bo - powtarzam - przed żadnym złem nigdy mnie nie ustrzegł, choć przecież powinien. Jeśli już, to chyba skutecznie strzegł mnie przed wszelkim dobrem, którego przez to w życiu nie zaznałem nawet na lekarstwo.
No ale ciągle mówię tu o Aniele Stróżu, którego oskarżam, ale w którego jestem jeszcze jak już wspomniałem wcześniej w stanie
Ale żeby Anioł Szczur?! Co to, to nie!
- Nie uwierzę, dopóki nie zabiję - pomyślałem - Dopóki nie poczuję jego tłustego ciała pod moim butem i nie usłyszę jego przeraźliwego pisku konania.
Zdjąłem buta i zamachnąłem się. Już miałem rzucić w niego z całej siły, kiedy ten znów prześwidrował mnie tymi kaprawymi oczkami i ręka zawisła mi nieruchomo w powietrzu.
- A Cygan? - przyszło mi do głowy - Cygan mnie nie zabił, a przecież mógł. Dla takiego Cygana, to jak splunąć. Za mniejsze rzeczy zabija, niż śmiertelne przywalenie szczurem, nawet jeśli jest ono śmiertelne jedynie dla owego szczura.
Czy już wtedy stał przy mnie ten Anioł Szczur i to jemu zawdzięczam nietykalność? Może każdy ma takiego Anioła, na jakiego sobie zasłużył. Ja, zabijając szczura, zasłużyłem sobie jedynie właśnie na Anioła Szczura?
Chciałem dokładniej przyjrzeć się gadzinie. Może stanowił pomost pomiędzy moim
Rozejrzałem się bezradnie i coś mi się przypomniało. Wszystko wokół wyglądało jak jakaś fatamorgana wesołego miasteczka, z migającymi kolorowymi światełkami strzelnicami, kręcącymi się karuzelami i kuszącymi jaskrawymi kolorami lizakami, na które miałem w dzieciństwie największą ochotę. Miasteczka, które kiedyś odwiedziłem kilka razy w chłopięctwie, nie mając zresztą na nic pieniędzy, żeby z czegokolwiek tam skorzystać. Aż jednego razu z piasku pod karuzelą wygrzebałem kilku złotówek oblepionych rzygowinami tych, którzy przecenili swoje karuzelowe możliwości. Wygrałem sobie za nie, znaczy pieniądze oczywiście a nie rzygowiny,
Tu, prawie jak w tamtym miasteczku, kolorami migotała fontanna wytryskająca z klozetu, kominek płonął wirtualnym ogniem, wentylator z tabliczkami przykazań a właściwie zakazań, kręcił się jak karuzela i rzucał żywe cienie na ściany i sufit. Wreszcie Święty Ogieniek w lampce nad butelką nalewki tańczył i wyginał się jak tancerka przy róże, to jest, chciałem oczywiście powiedzieć, przy rurze, w rytm słów wypełniającej pomieszczenie religijnej pieśni: ...„asz Pan... asz Pan... asz Pan”...
I tak, patrząc na to wszystko i chłonąc to, naraz uświadomiłem sobie, że przecież właśnie dopiero co przypomniałem sobie kilka drobnych fragmentów ze swojego życia. Ale to nie poprawiło mi nastroju. Zresztą, chyba to nie dziwota. Przypomniane wspomnienia dotyczyły gówna, szczura i obrzyganych drobniaków pod karuzelą. Najgorsze jednak, że nic z tego nie rzuciło światła na to kim jestem i co tu robię.
Zapisek VII
Jak bąk krawca zmienił moje życie.
- Jeśli tak właśnie wyglądało całe moje życie - miałem tu na myśli wspomniane wyżej gówno, szczura i obrzyganą kasę pod karuzelą - to może lepiej sobie go wcale nie przypominać.
Pomyślałem i ta myśl od razu wyprowadziła mnie całkowicie z równowagi. Osunąłem się w depresję, to znaczy na krzesło, z jękiem na ustach:
- Niech skonam!
Pomyślałem, że chodzi mu o te kilka wspomnień, które wydobyłem z niebytu mojej jaźni, a zwłaszcza historię ze szczurem. Rzeczywiście, przy dużej dawce dobrej woli można było nazwać to zmartwychwstaniem. Ale szybko coś mnie zaniepokoiło, naszło mnie jakieś złe przeczucie, że Jemu nie oto jednak chodziło,
Zanim zdążyłem otworzyć usta, by o to spytać, On znów się odezwał:
- To… może... nalej?!
Choć powiedział to jakoś niezdecydowanie, ni to rozkazująco, ni prosząco, ni wreszcie pytająco, od razu poczułem jakiś imperatyw wewnętrzny, by napełnić szklanki kuszącą zawartością butelki. W końcu zmartwychwstanie, cokolwiek miał na myśli, to zawsze niezła okazja, żeby coś wypić i w zasadzie to trudno znaleźć by lepszą.
Zresztą nie piłbym ze szczurem, co już udowodniłem w swojej przygodzie z Cyganem. Choć w sumie gdyby tak teraz na spokojnie wszystko przetrawić, z perspektywy czasu widać, że nie z takimi morze wódki się już w życiu wypiło.
No ale szczur i tak zwiał. Zaszył się skrzydlaty gryzoń w jakiejś szczurzej norze i nic nie wskazywało na to, że miałby ochotę wrócić, a już zwłaszcza usiąść do stołu w obecności mojej nogi.
Dlatego zebrałem się na odwagę i spytałem:
- A... gdzie są inni?
- Inni? - zdziwił się niewidzialny Bóg-Nikogo nie ma. Poza mną, oczywiście. Ty jesteś pierwszy. No... Nalej! - ponaglił mnie niecierpliwie a ja domyśliłem się, że to właśnie
Ogarnęła mnie trema i w ustach i gardle poczułem suchość, domagającą się jak najszybszego zwilżenia. Już miałem nalać, gdy moja ręka sięgająca po butelkę zawisła w powietrzu.
- Zaraz, zaraz - przeszyła mnie zimnym ostrzem nagła refleksja - po drugiej stronie stołu jedna szklanka tylko stoi? Dlaczego tylko jedna? A co z Trójcą Świętą?
Przecież w końcu byłem w nowotestamentowym Raju, a więc obok Boga Ojca jest jeszcze Syn Boży i Duch Święty chyba, nie? Tak mi wbijano, czasami dosłownie, do głowy na lekcji religii waląc mnie linijką w wierzch dłoni aż puchła.
- Czy zatem nie przydałyby się jeszcze dwie dodatkowe szklaneczki, żeby razem było cztery? Każdy miałby swoją i nie musiał sępić i niehigienicznie używać cudzej?
Jak tylko pomyślałem sobie o Trójcy Świętej stanął mi... tfu, tfu, na psa urok, przed oczami dzień kiedy oddałem do krawca materiał
- Hmmm, jak to jest? Człowiek nie może sobie przypomnieć kim jest, jak się nazywa i co tu robi, ale jakieś głupoty, nieistotne wspomnienia nieustannie cisną mu do głowy. Jakieś gówno, szczur, rzygi, a teraz choćby i ten materiał na garnitur.
No tak, ale co to był za materiał! Nie jak ten, co mam teraz na sobie, z taniej odzieży i w dodatku znoszony pewnie przez trzy pokolenia co najmniej. Już mnie coś swędzi, musi świerzb jakiś, albo pchły lub inne paskudztwo, które mnie tak kocha, mimo, że ja nienawidzę zwierząt. W dodatku jeszcze, to na dobrą sprawę, nie wiadomo, czy ten garnitur jest biały w niebieskie paski, czy odwrotnie, niebieski w białe.
Nie, tamten materiał, o którym mówię, to była czysta poezja. Prosto z Pewexu, za grube dolary. Z kilka miesięcznych pensji po przeliczeniu na nasze na niego poszło. Takie były czasy. Nie tak jak dziś, kiedy świat cały stanął na głowie, że ciężko coś sprzedać. Wszystko zalega półki i się kurzy,
Wtedy było dokładnie odwrotnie. To znaczy, nic nie było. W ogóle nic nie można było kupić. Za złotówki, oczywiście. Dlatego materiał kupiłem za te dolary, których, tu ciekawostka, nie wolno mi było posiadać, choć wolno mi było za nie kupować. No więc kupiłem ten materiał w tym Pewexie i oddałem go do krawca.
Krawiec był polecany przez sąsiadkę, że uczciwy i fachowy. To było ważne, bo materiał taki drogi był, że było go mało, na styk i szło o to, żeby się ani centymetr nie zmarnował i żeby starczyło. Gwarancją jego uczciwości i fachowości krawca było to, że jak podkreślała kilka razy sąsiadka bardzo religijny był. W Boga wierzył i mszy w niedzielę nie opuszczał. Zapomniała tylko dodać, co później okazało się istotne, że czasami nawet i za bardzo i jemu w tym temacie, znaczy się religijnym, odbijał czasami bąk.
Pech chciał, że krawcu temu akurat odbiło
Wtedy generalnie to co drugiemu odbijało. Takie to były czasy. A już zwłaszcza krawcom odbijało, gdy wpadał im w ręce kawałek naprawdę dobrego materiału. Trudno się zresztą temu nawet dziwić. Toż to wówczas był prawdziwy cud, takie materialne objawienie.
Bo jedzie ci sobie pociąg towarowy na wschód, pełen bogactwa wszelakiego, którego nawet nie ma nikt tu prawa powąchać. Nagle gdzieś pod Łodzią znika jeden wagon wypełniony pod dach belami najlepszych materiałów. Przepada normalnie jak kamień w wodę, po czym nagle dzień później w całej Łodzi, we wszystkich bramach, zaułkach, uliczkach, gdzie krawiec na krawcu siedział i krawcem poganiał, cudownym sposobem objawiają się te sztuki najlepszych materiałów i wszystkie maszyny do szycia zaczynają chóralnie wystukiwać gromkie „Alleluja”!
Takie to czasy mocno religijne były. Trudno
Przymiarkę wziął i terminowy był, nie powiem. No i w sumie przyznać trzeba, że rzeczywiście ani centymetra materiału nie zmarnował. Kiedy przyszedłem w umówiony dzień, robota była gotowa. Od razu z dumą wyniósł mi swoje dzieło. Na wielkiej srebrnej tacy, z której blask bił na całe pomieszczenie, bo odbijały się w niej światła mocnych żarówek, leżały ułożone porządnie trzy małe, odszyte i odrobione co do centymetra garniturki przeznaczone dla Trójcy Przenajświętszej. Jeden z nich, największy, dla Boga Ojca. Drugi, ciut już mniejszy, dla Syna Bożego. A trzeci, najmniejszy, z rękawkami na skrzydełka, dla Ducha Świętego.
A dla mnie figa z makiem! Nici, a właściwie ani niteczki z mojego najlepszego i najdroższego materiału z Pewexu na mój wymarzony garnitur, dzięki któremu zamierzałem porządnie wyglądać i przez to stać się lepszym
Tak mi teraz przyszło do głowy, że może jeszcze są tu gdzieś i inne garniturki zachomikowane? Gdzieś przecież musiały się podziać te bele pewexowskiego materiału? Maszyny wystukiwały „Alleluja”, kilometry całe się przewinęły materiałów za dolary, a na ludziach nie było wcale tego widać.
Sama szarzyzna na ulicach. Czyżby było więcej religijnych krawców, co dostawali
A propos Boga, przecież! Całkiem zapomniałem, że miałem nalać! Proszę bardzo, zapraszam w takim razie, bynajmniej, do stołu. Stół kwadratowy i miejsca akurat starczy jeszcze dokładnie dla Trzech Osób. Ostatecznie może być też ktoś niepijący...
Zapraszam tutaj więc całą Trójcę w garniturach z mojego materiału oczywiście! Okazja jak znalazł. Przynajmniej sobie jeszcze popatrzę na mój materiał z Pewexu, powspominam dawne czasy
- Na... nalej wreszcie! - uciął niecierpliwie moje rozmyślania Bóg czytając najwidoczniej w moich myślach jak w otwartej księdze.
Zapisek VIII
Jak wymyślam podstęp, by podstępnie ujrzeć Jego oblicze i to równocześnie niejedno.
- No nalej, nalej! - powtarzał natarczywie Bóg.
- Musi naprawdę być potrzebowski-pomyślałem - skoro się tak dopomina.
Już miałem nalać, ale ręka zawisła mi w powietrzu. Uświadomiłem sobie bowiem z przerażeniem, że przecież Trójcę Świętą zastąpiła ostatnio Czwórca, co prawda
Aktualnie, podczas gdy Bóg zamilkł od wieków, Ona się rozgadała. I jakież to prawdy nam objawia? Co ma tak istotnego do przekazania, że fatyguje się tysiące albo i setki kilometrów, czy raczej lat świetlnych, by zstąpić na Ziemię i się ukazać, a to jakimś prostaczkom, a to dzieciom, wiejskim dziewkom, czy w ostateczności jakiejś uduchowionej zakonnicy.
A więc jakież to prawdy transcendentalne objawia ludzkości, gdy się już tu pofatyguje? Co nam mówi głębokiego o istocie Boga i Wszechświata. Jak odpowiada na odwieczne pytania Filozofii i Teologii? Jakież to ciemności rozświetla, odwieczne lęki gasi, dręczące wątpliwości rozwiewa? Co mówi o człowieku, zarówno tym przez duże „C”
Ano weźmy na przykład Paryż. Ukazuje się tu niejakiej Katarzynie Labour by pokazać jej, precyzyjnie jak grafik komputerowy, wzór graficzny i logotyp medalika, i to z obu stron, i nakazuje rozkręcenie jego produkcji. I to żeby ukazać się raz i raz nakazać. Nie! Trudzi się jeszcze pięć razy, przychodząc do niej w tej samej sprawie i powtarzając:
- „Każ wybić medalik według tego modelu i wszyscy, którzy będą go nosić otrzymają łaski, szczególnie, jeśli będą go nosić na szyi”!
Hmm, swoją drogą ciekawe gdzie indziej można nosić taki dany medalik? Na...
W Lourdes z kolei, ukazuje się Bernadecie Soubirous. Każe jej wypić wodę z błotnistego źródełka, potem umyć się w tym źródełku i zjeść trawę, która rośnie obok. Bernadeta zjada posłusznie tę „żabę”, mówiąc w przenośni i chwała Bogu. Proszę, jaki
Wreszcie w takiej Fatimie eM Bi przybywa do wiejskich dzieci i przemawia do nich w języku Voltaira, Boudlaira i Verlaina. Dopiero po dłuższej chwili orientuje się, że mówi i mówi, a one nic, gdyż francuskiego w ząb nie rozumieją i tylko lokalnym dialektem szprechają. No, zresztą mniejsza z tym. Ale z czym się do nich zwraca? Żąda otóż, między innymi, aby Rosja była poświęcona jej Niepokalanemu Sercu. Swoje żądanie przekazuje dzieciom, które nie mają nawet pojęcia, co to jest w ogóle ta Rosja i to nie tylko po francusku, ale w żadnym innym języku! A swoją drogą, to jaka dobra prasówka musi być tam wysoko w Niebie, że Matka Boska tak zorientowana w geopolityce aktualnej była!
Innym razem straszy ludzi za pośrednictwem tych bogu ducha winnych dzieci:
- „Jeżeli macie zboże, nie trzeba go zasiewać, bo wszystko, co posiejecie, zjedzą robaki. A jeżeli coś wyrośnie, obróci się w proch przy młóceniu. Nastanie wielki głód, lecz zanim to nastąpi, dzieci poniżej lat siedmiu będą
W sumie świetny scenariusz na katastroficzny film klasy „B”. Brrr! Aż mnie ciarki przeszły po plecach, mimo że sam nie jestem rolnikiem. A wtedy to naprawdę musiało przerażać!
Na szczęście dzisiaj już nie przeraża. Rolnicy i tak nie sieją, za co dostają dopłaty bezpośrednie. A jak już się znajdzie jakiś mniej rozgarnięty i z nawyku lub tradycyjnej miłości do ziemi i przywiązania do ojcowizny coś zasieje, i mu to grad lub deszcz wybije, to i tak dostanie od państwa, mimo oczywiście całkowitego braku ubezpieczenia, odszkodowanie i kredyty bardzo preferencyjne.
Dzisiaj musiałaby się Matka Boska dużo bardziej postarać. Może zatrudnić jakiś zespół scenopisarzy? Tyle, że to drogo kosztuje i rodzi problemy z prawami autorskimi i nazwiskiem na
Wracając jednak do nalewki... Więc przy stole powinna zjawić się także Matka Boska... No tak, tylko, tak po prawdzie, to... która?! Bo przypomniałem sobie właśnie, że przecież jest ci Ich całkiem spory dostatek i w sumie ta ja nawet nie wiem, czy, jakby co, to przy stole z nalewką zjawi się ta częstochowska, czy gidelska, lub dajmy na to ostrobramska? A może, dalej patrząc za granicę, w końcu jesteśmy w Europie i zresztą świat się skurczył ostatnio za sprawą komórek i internetu, fatimska na ten przykład, albo ta z Gwadelupy, bądź owa z La Salette?
- A jeśli przyjdą wszystkie naraz - przyszło mi nagle do głowy i zimny dreszcz przeleciał mi po plecach?
Nie minęła bowiem chwila, a „Czwórca”, która ledwo co się zdołała ukonstytuować, zaczęła się rozrastać i zamieniać już nawet nie
A to jeszcze wcale nie był koniec. Bo są jeszcze przecież Matki Boskie branżowe. Jest zielna, gromniczna, szkalpierzna, nieustającej pomocy, czy, nomen omen, maciczna nawet, choć przecież zawsze dziewica, ale jak się okazuje, to jest jednak falsyfikat jakiś i podróba!
Zakręciło mi się w głowie, a tu jeszcze nawet nie powąchałem nalewki i poczułem ucisk w skroniach, choć podobno od przybytku głowa nie boli, ale chyba nie w tym konkretnym przypadku! Oczyma wyobraźni ujrzałem cały tłum Matek Boskich, a miejsca przy stole już w zasadzie dawno nie ma, bo wszystkie cztery zarezerwowane w męskim gronie.
No, a co najważniejsze, nalewki jest tylko jedna butelka. Co prawda pękata, ale za to niepełna, jakby już upita wcześniej solidnie.
- Na szczęście szklanki tylko dwie - uświadomiłem sobie - z tego jedna moja i tej na pewno nie oddam. Jakby co, niech tamci piją sobie wszyscy z tej drugiej, niech puszczą ją w obieg i dzielą się zawartością.
No ale cóż, jeśli Ona przyjdzie, pojedynczo lub grupowo, najlepiej nie więcej niż w trzy osoby, akurat tyle, żeby priorytet, to znaczy parytet był zachowany, sprawiedliwe trzy do pięciu, to przecież nikt nie odważy się Jej wyprosić, a już na pewno nie ja, choć to ja tu przecież polewam.
Nie zrobię tego choćby przez szacunek dla tych wszystkich plag i gróźb, o których raczyła kilkakrotnie wspomnieć. Nawet się nie skrzywię na Jej widok. Niechby więc sobie przycupnęła we trzy przy stole, byle tylko się nie odzywała. Najlepiej niech milczy, niech nawet będzie, że wymownie.
- W ostateczności może popłakiwać - pomyślałem i tak uspokojony postanowiłem wreszcie czym prędzej nalać!
No tak, łatwo powiedzieć. Aby tego dokonać, musiałem najpierw odkorkować butelkę, co nie było takie proste, biorąc pod uwagę ten drobny fakt, iż ta cały czas zamiast korka płonęła Ogniem, Świętym co prawda, ale jednak
A z ogniem trzeba ostrożnie, a już zwłaszcza świętym właśnie, bo ten bardzo łatwo przeradza się w ogień piekielny!
Tak czy inaczej, musiałem się spieszyć. Zdałem sobie bowiem nagle sprawę, że płonąc tak, ogień ten wypala właśnie to, co w tej nalewce najlepszego, czyli procenty! Nie mogłem na to pozwolić.
Najpierw spróbowałem go po prostu zdmuchnąć. Ale jucha, choć mały był, to na dmuchanie oporny. Przyssał do tej butelki i z wielką determinacją ciągnął te procenty. Ale i ja się zawziąłem i postanowiłem być bezlitosny. Poplułem obficie na palce, ścisnąłem i zacząłem dusić gada. Ten jeszcze się bronił przez chwilę. Kąsał w palce, syczał i próbował się wyrywać, ale nie puszczałem. W końcu zamigotał, zaskwierczał i zgasł.
- Nie tak, nie tak! - jęknął żałośnie na ten widok Bóg, ale niestety było już było za późno.
Razem z ogieńkiem na butelce, w jednej chwili zamarło i zamilkło wszystko co w Raju wcześniej wokół tryskało, paliło się i kręciło
